Puszczając potem dym nosem, powoli mówił w zachwyceniu:
— Effendi, to są rajskie zapachy. Tak nie palił pewnie nawet sam prorok!
— Nie, dżebeli za jego czasów nie było.
— Gdyby był, to prorok zabrałby był nasienie na tam ten świat, aby je tam posadzić na polach siódmego nieba. Co ja zrobię, jeśli teraz jeździec nadjedzie? Czy mam palić dalej, czy też wstać?
— Powstaniesz chyba.
— Mam się wyrzec tej nieocenionej teraz fajki?
— Możesz potem znowu zapalić; dam ci trochę tytoniu.
— Effendi, dusza twoja jest tak pełna przyjaźni, jak morze kropel wody! Czy brat mój nie przekazał ci pozdrowienia?
— Tak jest. Mam ci życzyć, żeby ci się dobrze powodziło! Mam cię pozdrowić od twego eje kardasza i jary kardasza.
Kowal zastanowił się i rzekł:
— Co słyszę? To jego własne słowa?
— Tak.
— W takim razie mówiliście o ważnych rzeczach!
— Mówiliśmy o Skipetarach i o tych, którzy „udali się w góry“.
— A brat obiecał ci coś?
— Obiecał coś, co zdaniem jego możesz mi spełnić.
— Jak długo z nim rozmawiałeś?
— Ćwierć godziny.
— W takim razie stał się cud, effendi. Jafiz boi się ludzi, mówi niechętnie i mało i wstrzymuje się z wszystkiem. Widocznie bardzo polubił cię i zaufał tobie.
— Powiedziałem mu, że prawdopodobnie będę musiał udać się aż do Szar Dagh.
— Więc mówił o niebezpieczeństwie, jakie tam grozi.
— Ostrzegał mnie i nakazywał ostrożność.
— I wspominał przytem pewnie o papierze bezpieczeństwa.
Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/62
Ta strona została skorygowana.
— 52 —