Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/90

Ta strona została skorygowana.
—   78   —

a ubranie miał na sobie ubogie. Było ono jednak, jak na te okolice, niezwykle czyste, a koń, choć niezbyt utuczony, to w każdym razie dobrze utrzymany. Zgrzebło i szczotka zastopowały brak owsa. To robi zawsze korzystne wrażenie na miłośniku koni. Poza tem był jeździec ładnego wzrostu, a ozdobiona pielęgnowanym wąsem twarz miała wyraz tak szczery i uczciwy, że nie zgniewała mię bynajmniej wywołana przezeń przerwa w toku mych myśli.
— Pan mówi po arabsku — rzekł, dając mi skinieniem głowy do zrozumienia, iż zadowolony jest z tego, że mię należycie rozpoznał.
— Tak, nawet bardzo chętnie.
— Czy raczy mi pan powiedzieć, skąd pan przybywa?
— Z Koszikawaku.
— Dziękuję bardzo!
— Pojedzie pan może ze mną?
— Będę panu bardzo zobowiązany!
Ta uprzejmość była wprost ujmująca. Zapytałem, skąd przyszło mu na myśl, zagadnąć mię po arabsku. Wskazał błyszczącemi oczyma na mego konia i odrzekł:
— Na takim nedżi może tylko Arab jeździć. To prawdziwie pustynny ogier! Na Allaha, różowe nozdrza! Matką jego wobec tego była klacz Koheli.
— Ma pan dobre oko. Jego rodowód stwierdza prawdę słów pańskich.
— O, szczęśliwy, bogaty panie! Kopyta i pęciny wskazują, że ten koń nie urodził się na pustyni piasczystej, lecz skalistej.
— I to słuszne. Czy ta okolica jest pańską ojczyzną?
— Tak.
— A skądże pan ma tę bystrość w ocenianiu koni arabskich?
— Jestem hadżi. Odprawiwszy modły w Mekce,