Nie otrzymał odpowiedzi. Nieznajomy minął dziedziniec i pobiegł w kierunku parkanu.
— Stać, albo strzelę!
Ponieważ uciekający i teraz się nie zatrzymał, Gerard cofnął się od okna, aby chwycić swą zawsze nabitą strzelbę.
Przy świetle gwiazd nie mógł dojrzeć postaci uciekającego, widział jednak dokładnie, jaki zbieg obrał kierunek. Nacisnął obydwa cyngle. Krzyk się nie rozległ.
Gdyby strzelał śrutem, z pewnościąby trafił. Dzielni jednak strzelcy strzelają wyłącznie kulami, które łatwo chybiają.
Strzały odezwały się echem w całym domu. Nie poprzestał na tem. W mgnieniu oka wpakował za pas rewolwer i nóż, przywiązał lasso do nogi łóżka; z równą szybkością ześlizgnął się z okna na podwórze. W jakąś minutę po drugim strzale przesadził płot i zaczął nasłuchiwać.
Po chwili wpobliżu, na lewo od siebie, usłyszał parskanie konia. Wyciągnął rewolwer i pobiegł w tym kierunku. Zanim zdążył dotrzeć do celu, rozległ się tętent kopyt. Człowiek, którego chciał pochwycić, pomknął galopem.
Gerard przystanął. Wielki popełniłby błąd, gdyby szukał miejsca postoju; własnemi nogami zatarłby potrzebne na przyszłość ślady. Przesadziwszy płot w innem miejscu, niż przed chwilą, wrócił na dziedziniec.
I tu trzeba było pomyśleć o zachowaniu śladów.
Strzały obudziły mieszkańców hacjendy. Gerard
Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.
8