Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na miłość Boską, co to jest? — jęknęła. — Musieliście się pomylić, sennores!
— O nie! Wiemy dobrze, jakiego schwytaliśmy ptaszka, — rzekł jeździec z uśmiechem.
— Czegóż ode mnie chcecie? — zapytała przerażona.
— Stul pysk! Usłyszysz, gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Z takiemi kobietami, jak ty, nie robi się wielkich ceregieli. Dla ciebie stryczek byłby zaszczytem.
Słowa te wypowiedział pułkownik Miguel Lopez.
— Oto koń, na którym pojedziesz dalej. Nie mogę cię dłużej dźwigać. Przy wiążemy cię więc do niego. Nie opieraj się, nie próbuj gadać, ani uciekać, — bo kulka łeb!
Przywiązano Emilję do konia. Pułkownik ujął lejce i ruszył galopem.
Jechali tak przez jakieś trzy godziny. Po upływie tego czasu przybyli przed ventę, samotnie stojącą przy drodze. Przez szpary okiennic widać było płonące w gospodzie światło.
— Popatrz-no, Diego, kto tam jest we środku? — polecił Lopez.
Żołnierz zsiadł z konia i popatrzył przez szparę.
— Kilku vaquerów — odparł. — Najwyżej pięciu.
— Zsiądźmy więc i napijmy się czegoś. Odwiązać babę, wnieść do gospody!...
Przywiązał konie do barjery, umieszczonej przed ventą, i weszli do gospody. — — —
Przy porwaniu Emilji z pod domu w Queretaro

122