Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

— To ty!
— Zobaczymy!
W tejże chwili André walnął pułkownika pięścią w głowę tak silnie, że Lopez zsunął się na podłogę. André skoczył mu kolanami na piersi i zatkał gardło.
Czterej żołnierze chcieli pośpieszyć swemu oficerowi z pomocą, ale Kurt wstrzymał ich, wyciągnąwszy nabity rewolwer.
— Stać! — rozkazał. — Milczeć, nie ruszać się, bo kula w łeb!
Wyglądał tak groźnie, że żołnierze odrazu zrezygnowali z oporu. Usiedli zpowrotem, nie myśląc użyć broni. Vaquerzy i gospodarz, przyzwyczajony do scen tego rodzaju, uważali, że najlepiej będzie nie mieszać się do awantury.
— Skończone z pułkownikiem? — zapytał Kurt.
— Zaraz — odparł mały André, częstując Lopeza jeszcze jednem uderzeniem w głowę. — No, na dzisiejszy wieczór powinno wystarczyć.
— Podaj pan sznury, leżące pod ścianą. Trzeba trochę związać tych czterech sennorów.
André przyniósł sznury i powiązał jednego żołnierza po drugim. Kurt skierował na nich swój rewolwer, nie stawiali więc oporu. Ostatniego związano pułkownika.
— No tak! — rzekł mały. — Od tej chwili nie wolno nikomu bez naszego pozwolenia wychodzić z izby. Nikomu nic nie grozi, ale kto się będzie opierać, to go djabli porwą, albo ja.
Podszedł do Emilji.
— Musiała pani przeżyć straszne chwile — rzekł. —

128