niema na planie, który musiałem wydać temu przeklętemu doktorowi. Stryj pominął je, chciał sobie bowiem zapewnić tylną furtkę na wypadek, gdyby się komuś udało wtargnąć w tajemnice klasztoru.
— Wiecie, gdzie się mieści ta furtka?
— Wiem. Nie warto jednak mówić o tem, dopóki...
Umilkł, gdyż ktoś odsunął rygiel. Otworzyły się okute żelazem drzwi — wszedł jakiś człowiek. W jednej ręce trzymał latarkę, w drugiej dzban z wodą. Pod pachą miał bochen chleba.
Zobaczywszy go, Manfredo omal nie wydał okrzyku zdumienia. Opanował się jednak, gdyż człowiek, który wszedł przed chwilą, ściągnął karcąco brwi.
Położywszy bochen i postawiwszy dzban z wodą, człowiek wyszedł, rzuciwszy znaczący wzrok na chleb. Po chwili znów zapanowała ciemność.
— Co to było? — zapytał Landola. — Miałem wrażenie, że ten człowiek chciał na coś zwrócić naszą uwagę. Zresztą, chleb i wodę przynosił nam dotychczas ktoś inny. Cóżto znaczy?
— Cicho! — ostrzegł Manfredo. — Nie mówcie zbyt głośno, aby nie usłyszał pilnujący nas wartownik. Znam tego człowieka. To jeden z dozorców klasztornych. Wyświadczyłem mu raz pewną przysługę i wydobyłem z wielkich tarapatów, może chce się teraz odwdzięczyć. Nie wiem, w jaki sposób udało mu się przynieść nam wikt. Wskazywał znacząco na chleb. Zobaczmy, co w nim być może!
Chwycił kawał chleba, leżący u nóg.
Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.
141