Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

mamy z tymi ludźmi wielkie porachunki. Idę z panem! Sądzę, że nie będzie się sennor temu sprzeciwiać.
— I ja się przyłączę — rzekł Mindrello zdecydowanie. — Zawdzięczamy tym łotrom kilka piekielnych lat. Nie mam chęci trwonić czasu w bezczynności.
— Mindrello ma rację — wtrącił don Fernando. — Ja również nie chcę patrzeć spokojnie, jak te łotry...
Stopp! — zawołał Grandeprise. — Szanuję pana bardzo, don Fernando, ale pozostaw pan pościg nam, młodszym. Przysięgam na wszystkie świętości, że może się pan na nas zdać zupełnie. Zgadzam się na towarzystwo bratanka pana i sennora Mindrella. Ale na tem koniec, bo większa kompanja zwolniłaby tylko tempo pościgu. Zresztą, powinien ktoś zostać przy jeńcach. Trzeba baczyć, aby i oni nie zbiegli.
Don Fernando i kapitan Unger musieli się tem zadowolić. Major usiłował wcisnąć Grandeprisemu do kompanji kilku dragonów, ale strzelec oparł się stanowczo. Po upływie godziny Grandeprise, Mariano i Mindrello, zaopatrzeni w żywność na przeciąg ośmiu dni, ruszyli na świetnych koniach. Na czele małego oddziału biegł pies. Dotykając niemal nosem ziemi, pędził niezwykle szybko. Po stromej ścieżce jeźdźcy musieli jechać stępa; skoro ją minęli, popędzili w cwał, aby nie stracić z oczu czworonogiego przewodnika.
Niewidoczny ślad ściganych prowadził szerokim

151