Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

łukiem dookoła miasta. Nie ulegało wątpliwości, że zbiegowie unikali oczu ludzkich. Daleko za miastem pies raptownie skręcił na południe. Grandeprise zdumiał się, był bowiem przekonany, że zbrodniarze obiorą kierunek północny, jako mniej zaludniony.
— Sennor, kiedy, zdaniem pana, dogonimy tych łotrów? — zapytał Mariano Grandepise’a.
— Zależy, czy ścigani otrzymali konie i kiedy je otrzymali. Jeżeli prędko, to ze względu na różnicę czasu między ich wyruszeniem a naszem, należy się liczyć z długą jazdą. Ruszyli o półtora dnia wcześniej od nas.
Na szczęście obawy te okazały się płonne. Około południa wyrosło przed ścigającymi jakieś samotne rancho. Niemal w tejże chwili pies skręcił w kierunku zabudowań. Zatoczył łuk i zatrzymał się w miejscu, w którem pełno było śladów kopyt końskich. Obwąchiwał je przez jakiś czas; zwracał się to w jedną, to w drugą stronę, wciągał nosem powietrze, wreszcie kręcąc ogonem, położył się na ziemi. Nie ulegało wątpliwości, że stracił ślad, gdyż od tej chwili ścigani nie dotykali już bezpośrednio ziemi, lecz dosiedli koni. Ślady kopyt trzech wierzchowców prowadziły na południowy zachód. Tędy zapewne ruszyli zbrodniarze.
Grandeprise spiął konia i popędził w kierunku rancho. Przy bramie powitał go stary, ponury vaquero.
Buenos dias, sennor! — rzekł strzelec uprzej-

152