wiara, że jednak schwytają wrogów, pozbawionych pieniędzy, broni i amunicji. Konieczność zaopatrzenia się w żywność opóźni ucieczkę, co wyjdzie tytko na korzyść ścigających.
Jechali w milczeniu. Minęło popołudnie, nastał wieczór. Jeszcze nie mieli żadnych oznak, że zbliżyli się do zbrodniarzy. Mindrello klął na czem świat stoi. Mariano miał minę ponurą. Patrząc bez przerwy na grzywę swego konia, targał niecierpliwie brodę. Tylko Grandeprise zachowywał pozory spokoju. Ale pod popiołem obojętności w sercu jego szalał wulkan nienawiści i zemsty.
Zatrzymali konie i zsiedli z nich późnym wieczorem, gdy już najbystrzejsze oko nie mogło dojrzeć śladów. Znaleźli się na zasobnem pastwisku jakiejś hacjendy. Była to ostatnia z hacjend, wysuniętych na południe. Grandeprise i Mariano udali się do niej, aby zmienić zmęczone konie na wypoczęte. Okazja taka w najbliższej przyszłości zdarzy im się już nieprędko. — — —
Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.
154