Poszukiwania trwały niedługo. Po chwili wskazał na wyrwę w gruncie, porosłym trawą, i rzekł:
— Na tem miejscu uwiązany był koń. Stąd wniosek, że człowiek ten ma przy sobie lasso. Przyjrzyjcie się teraz kaktusowi.
Obok stał kaktus. Przyjrzawszy się dokładnie, Arbellez rzekł:
— Nie widzę nic szczególnego.
Pozostali byli tego samego zdania.
— No tak — rzekł Gerard wesoło. — Strzelec widzi więcej, aniżeli hacjendero, lub vaquero. Cóżto jest sennores?
Odsunął nieco liście kaktusa.
— Włos z ogona końskiego.
— Jakiego koloru?
— Czarnego. Zdaje mi się jednak, że nie jest to włos karosza.
— Istotnie. Włos nie należy ani do karosza, ani do kasztana. Odcień wskazuje na ciemną maść bułanka. Koń machał ogonem i pozostawił włos na kolcu kaktusa. Wydeptał trawę, niestety, zacierając wyraźniejsze ślady.
— Wielka szkoda — rzekł Arbellez z ubolewaniem. — Bułanych koni jest przecież wiele. Pomylić się łatwo. Gdybyście mieli równie dokładny obraz podkowy, jak ślad bucika jeźdźca, łatwiej byłoby się zorjentować.
Gerard uśmiechnął się wyrozumiale.
— Uważa pan, że nie będę mógł odtworzyć tego obrazu? Ruszył przecież na lewo; musiał minąć
Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.
15