wie i zasnął. O świcie ruszyli dalej. Wypoczęte konie pędziły przez równinę jak szalone.
Nagle Gerard osadził rumaka.
— Tu się zatrzymał — rzekł, wskazując na wydeptany skraw murawy. — Zobaczmy!
Zeskoczył z konia i zaczął przeszukiwać wydeptane miejsce.
— Do kroćset! — zawołał. — Gdzież leży estanzja o której mówiliście wczoraj?
— Na prawo od krzaków. Można do niej dotrzeć w przeciągu dziesięciu minut.
— Poszedł tam pieszo, wrócił konno. Patrzcie, tu przywiązał swego bułanka. Wziął w estanzji konia i wrócił, aby spuścić bułanka z lassa na wolność. Oto ślad konia. Prowadzi wtył. Koń jest bez jeźdźca. A tu widać ślad drugiego konia. Ciągnie na południe, a więc w kierunku, w którym jeździec jechał poprzednio. Jedźcie wolno za tym śladem. Muszę zajrzeć do estanzji.
Po dziesięciu minutach Gerard zatrzymał się przed domem. Zeskoczył z konia i wszedł do pokoju, w którym jakiś starszy człowiek leżał w hamaku i palił fajkę.
— Pan jest estanzjero sennor Marqueso? — zapytał Gerard, składając ukłon.
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— Sprzedał pan wczoraj konia?
Gospodarz zerwał się z hamaku i zawołał:
— Sprzedałem? Nie! Ale mój kasztanek gdzieś przepadł. Niema go od wczoraj.
Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.
17