— Do licha! Dlaczego tak późno?
— Nie mógł prędzej. Przypuszcza jednak, że zdązy na czas.
— Możesz wejść do jego mieszkania?
— Mogę. Przecież mieszkam w niem podczas nieobecności stryja.
— Chodźmy więc, ale tak, by nas nikt nie spostrzegł. Chcę z tobą pomówić o pewnej ważnej sprawne. — — —
Tymczasem Czarny Gerard dotarł do miasta wraz i obydwoma vaquerami. Wypytawszy o najlepszą gospodę, zatrzymał się przed jedną z vent. Gospodarz oświadczył, że może służyć małym pokoikiem. Gerard przekąsił coś naprędce i postanowił wyjść, by zasięgnąć języka o klasztorze. Zgasiwszy świecę łojową, otworzył drzwi. W drzwiach trącił jakiegoś człowieka, przechodzącego przez ciemny korytarz.
— All devils! — jęknął potrącony.
— Nie moja to wina — rzekł Gerard lakonicznie. — Należało uważać.
— Co? Uważać? Do licha! Oto masz!
Wymierzył Gerardowi policzek tak siarczysty, ze naszemu strzelcowi tysiąc gwiazd stanęło w oczach.
— Piekło i szatany! — zawołał. — Człowieku, czy zdajesz sobie sprawę, czegoś się dopuścił?
Ujął obcego lewą ręką za kark, prawą zaś wymierzył policzek równie mocny jak ten, który otrzymał. Rzucili się wzajem na siebie. Żaden nie miał przewagi. Żaden nie mógł zawładnąć prawą ręką przeciwnika, a obydwaj zbyt byli dumni, aby wołać o pomoc. Dochodziły więc tylko okrzyki: — Masz, masz! Dobrze ci tak!
Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.
24