Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

wał się w najgłębszym cieniu. Mógł każdej chwili potrącić o lada sprzęt i wywołać hałas. Ażeby temu zapobiec, zatrzymał się i zdjął buty z dzwoniącemi ostrogami. Potem ruszył dalej. Ponieważ było ciemno, musiał iść tuż za Manfredem, jeśli nie chciał stracić go z oczu. Na wypadek, gdyby Meksykanin się odwrócił, zdecydowany był przypaść do ziemi.
Minęli szereg drzwi, których Manfredo nie zamykał. Przeszli przez kilka wilgotnych krużganków. Meksykanin nie odwrócił się ani razu. Krużganek, w którym się teraz znaleźli, miał kilkoro drzwi. Przed jednemi Manfredo się zatrzymał. Odsunąwszy dwa mocne trygle żelazne, otworzył zamek i wszedł.
Kurt nie wiedział, czy to nowy krużganek, czy więzienie. W pierwszym wypadku należałoby iść dalej, w drugim nie ruszać się z miejsca. Zaczął nasłuchiwać. Ah, jakaś rozmowa! Więc te drzwi zamknęły więzienie. Podkradł się bliżej na palcach. Nikt go nie usłyszał. Odważył się wychylić nieco głowę i ujrzał czworoboczne więzienie; do ścian przykuta była liczna gromada osób. Manfredo stał pośrodku, latarkę umieściwszy w kącie. W skąpem świetle trudno było odróżnić rysy jeńców.
— Pozostała panu tylko jedna droga ratunku — rzekł Manfredo.
— Jaka? — zapytał ktoś z pod ściany.
— Wie pan chyba dobrze, że zamknięty tu Mariano jest prawdziwym pana bratankiem, obecny zaś hrabia Alfonso tylko synem Gasparina Corteja?
— Tak.

33