— Ah, to ty, stryju Piorunowy Grocie? — zawołał radośnie.
Wszyscy przyciskali go do serca, każdy chciał ucałować.
— Niepodobna, abyś tu był sam, — rzekł wreszcie Sternau.
— W klasztorze jestem sam zupełnie. Lecz za murami klasztoru stoją towarzysze: Czarny Gerard, Sępi Dziób i strzelec Grandeprise. Ale chodźmy na górę! Niebezpieczeństwo nie minęło. Kto wie, czy ten szatan Hilario nie ma pomocników. Musimy zachować jak największy spokój.
Ująwszy ojca prawą ręką, Kurt wziął latarkę w lewą i ruszył przodem. Pozostali poszli jego śladami. Na samym końcu szedł Sternau. Zawsze o wszystkiem pamiętający, zawsze przytomny, wziął klucze z rąk Kurta i zamykał dokładnie każde drzwi, przez które przechodzili.
Przybyli do mieszkania starca. Było już późno. Klasztor spał. Ponieważ dozorcy, czuwający nad chorymi, mieszkali w innym budynku, nikt nie zauważył pojawienia się uratowanych jeńców.
W mieszkaniu było jasno. Znowu rozpoczęły się przywitania, znowu poczęto zasypywać Kurta pytaniami.
— Później, później! — rzekł. — Wuj Sternau przyzna chyba, że przedewszystkiem musimy pomyśleć o bezpieczeństwie.
— Zupełnie słusznie — potwierdził Sternau. — Gdzież są ci trzej strzelcy, o których mówiłeś? —
— Przywołam ich tutaj.
Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.
38