Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

Kurt otworzył okno i zawołał półgłosem:
— Gerardzie, czy zaszło co u was?
— Nie. A co u was słychać?
— Wszystko w porządku. Rzućcie lasso. Wdrapiecie się po niem. Jedyna to droga, gdyż wszystkie drzwi pozamykane.
Gerard rzucił lasso, Kurt pochwycił. Kiedy odpowiednio umocował powróz, wszyscy trzej wdrapali się do pokoju. Na widok tak licznej kompanji zdumieli się niezwykle.
— Do licha! — zaklął Sępi Dziób, rozdziawiając gębę. — To przecież oni!
— Tak, to my, — zawołał radośnie Sternau. — Jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni, żeście zajęli się naszym losem.
— Fraszka! Jakże jednak, do stu piorunów, udało się temu młodzieńcowi bez nas obejść?
— Dowiecie się później — rzekł Kurt — Zostańcie tutaj i czuwajcie przy tych panach, bo jeszcze nie mają broni. Wuju Karolu, czy przypuszczasz, że jeszcze inni mieszkańcy klasztoru, prócz Manfreda, sprzysięgli się z Hilariem?
— Nie mam tego wrażenia.
— Zaraz się przekonam.
Po tych słowach Kurt opuścił pokój, nie zwracając uwagi na trwożne okrzyki pozostałych.
Zszedł po schodach na dziedziniec. Brama była zamknięta. Przy blasku latarki spostrzegł bramę, prowadzącą do drugiego podwórza. Udał się tam i ujrzał w oknie suteren światło. Na drzwiach pokoju, którego okno było oświetlone, widniał napis: Pokój meldunko-

39