Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

— Grandeprise! — jęknął.
— Tak, to ja, Grandeprise. Wreszcie mam i ciebie i drogiego twego braciszka! Oh, tym razem nie wyprowadzicie mnie w pole, tym razem nie uda się wam ujść z mej ręki!
— Jakeście się tu dostali? — zapytał Gasparino. — Czy starzec zamianował was na miejsce Manfreda dozorcą? Pozwólcie nam uciec, a nagrodzę was miljonem dolarów.
— Miljonem? Łotrze! Nie masz przecież ani grosza. Zabiorę ci wszystko, nawet twe podłe życie.
— Dlaczego? Nie zrobiłem przecież nic złego.
— Nic złego, szubrawcze? Zapytaj mego sąsiada!
Grandeprise oświetlił latarką stojącego za sobą Sternaua. Cortejo go poznał.
— Sternau! — zgrzytnął zębami.
Pablo Cortejo i Józefa poruszyli się również, ujrzawszy Sternaua.
— Wolny! — syknęła Józefa.
— A więc ten szatan nas oszukał! — jęknął Landola, dorzucając straszliwe przekleństwo.
— Tak, oszukał was, — zawołał Sternau. — Sąd Boży już się rozpoczął. Opuścicie to sklepienie tylko poto, by po przesłuchaniu ponieść zasłużoną karę.
Pah! — zawołał pogardliwie Landola. — Któż nas zmusi do przyznania się?
— Nie jest potrzebne. A zresztą, znajdą się środki, które potrafią was zmusić do mówienia.

45