Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

dotarł jeszcze do korytarza. Ażeby zyskać na czasie, Kurt zakrył dłonią otwór latarki, gasząc ją momentalnie.
— Do dydka! Co wyrabiasz? — rzekł oficer.
— Nie moja wina — usprawiedliwiał się Kurt. — Przeciąg zgasił światło.
— Zapalże ją napowrót!
Kurt usiadł na ziemi w kuczki, jakgdyby w tej pozycji łatwiej mu było zapalić światło, i potarł zapałkę o ścianę. Przy jej blasku zobaczył ślad proszku, rozsypanego przez Sternaua.
— Manfredo! — zabrzmiało na szczęście z końca korytarza.
— Słucham — odparł Kurt.
W tejże chwili przytknął płomień zapałki do proszku. Na obydwóch końcach korytarza zamigotały niebiesko-żółte błyskawice. Kurt uskoczył przez drzwi, a zatrzasnąwszy je za sobą i zaryglowawszy, zapalił latarkę i począł nasłuchiwać.
Za drzwiami rozległy się wołania i przekleństwa. Potem doszły do jego uszu przeraźliwe jęki. Po jakimś czasie wszystko ucichło. Proszek nie zawiódł.
Kurt pobiegł na górę po pomoc. Ruszyli za nim Grandeprise, Gerard, wodzowie indjańscy, słowem wszyscy z wyjątkiem chorego don Fernanda. Przybywszy na miejsce, trzymali się przez czas jakiś w pewnej odległości ode drzwi, aby ich nie dosięgnął trujący fetor. Po upływie kilku chwil powietrze się

55