o tyle przeczyściło, że można było zajrzeć do jeńców.
— Kurt! — rozległo się ztyłu. Był to głos Sternau’a, który odezwał się na widok latarki.
— Tak, to ja.
— Wszystko w porządku?
— W porządku.
— Trzeba ich więc prędko rozbroić i zamknąć!
Uwijano się w wielkim pośpiechu. Tymczasem Sternau zatarasował wejście kamieniami. Kiedy się z tem uporał, wrócił do towarzyszy.
— A to nam poszło, jak z płatka! — rzekł mały André. — Te łotry długo popamiętają.
— Jeszcze nie koniec — rzekł Sternau. — Gdzie zostawiono wierzchowce?
— Na dole, niedaleko szosy, — objaśnił Kurt. — Zajdę do wartowników i powiem, że dostawszy się szczęśliwie do klasztoru, obezwładniliśmy republikanów.
— Przypuszczasz, że ruszą za tobą wraz z końmi i sami oddadzą się w nasze ręce? Hm, może będą tak naiwni. Nasze konie kawaleryjskie nie poszłyby, ale dobrze ujeżdżone meksykańskie szkapy są posłuszne jak pudle. Spróbuj więc!
Po niedługim czasie Kurt wyszedł przez bramę klasztorną i, pogwizdując, zaczął schodzić po szosie. Na dole odszukał bez trudu miejsce postoju koni.
— No, jestem wreszcie, — rzekł wyniosłym tonem.
Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.
56