Strona:Karol May - Walka o Meksyk.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

— Łotrze, dlaczego gwiżdżesz tak głośno? — rzekł jeden z ludzi.
— Dlaczegóż nie mam gwizdać? I tak republikanie nie usłyszą mego gwizdania. Siedzą wszyscy w piwnicy. Zaskoczyliśmy ich i, zanim się zdołali rozejrzeć, utracili broń.
Hura! świetnie! Słyszycie, towarzysze?
Dowiedziawszy się o radosnej nowinie, żołnierze zaczęli wydawać głośne okrzyki zadowolenia. Jeden zapytał:
— Cóż robią te łotry na górze?
Oh, radzą sobie doskonale. Siedzą w sali i obżerają się, albo też rozbijają w piwnicach butelki z winem.
— Flejtuchy! Cóż będzie z nami?
— Macie pozostać przy koniach.
— Kto to powiedział? Pułkownik?
— Nie. Wasz komendant siedzi u doktora i pije naumor. Ktoś inny kazał wam to powiedzieć.
— Nie interesują nas zdania innych. Jeżeli inni jedzą i piją, dlaczegóż my nie mamy im sekundować? Czy dziedziniec klasztorny jest obszerny? Pomieści nasze konie?
— Nietylko wasze.
— Pojedziemy więc na górę! Siadaj na pierwszego lepszego konia i prowadź nas.
— Dobrze! Zgóry jednak umywam ręce na wypadek, gdyby was na górze nie tak przyjęto, jak się spodziewacie.

57