Schylił w milczeniu głowę ku ziemi, a i ja nie odzywałem się, nie chcąc osłabiać wrażenia. Przeszło parę chwil; Yuma wreszcie podniósł głowę i rzekł:
— Jeśli Mimbrenjowie zaraz dadzą ognia, będzie to zwyczajne morderstwo, gdyż moi wojownicy nie są przygotowani.
— A ty, czy nie napadłeś bezbronnych i łupiłeś ich wioski? Również nie byli na to przygotowani. Czy nie chciałeś zabić dzieci Silnego Bawołu? Czyś nie napadł na hacjendę del Arroyo, paląc, mordując i niszcząc? Stan twoich wojowników w tym wypadku nie zasługuje na uwzględnienie i litość! Ty nie znasz, co to miłosierdzie, więc i ja nie znam!
Milczał. Nie umiał znaleźć odpowiedzi. Ja zaś ciągnąłem dalej, chcąc go przytłoczyć do reszty:
— To, co uczyniliście, było, pomijając rabunek, zwyczajną zbrodnią, wołającą o pomstę do nieba. Ale jeśli my was teraz pozabijamy, nie będzie to ani zbrodnia, ani morderstwo, tylko zwykła kara za popełnione występki. Czy możesz temu zaprzeczyć?
Nie odpowiadał. Ja również nie naruszałem ciszy. Księżyc stał w zenicie i zalewał obóz Yuma potokiem srebrnego światła. Z naszego miejsca widać było ich leżące postacie. Wódz spoglądał zlęknionym i badawczym wzrokiem, to na prawo, to na lewo, to przed siebie. Skupiał wszystkie myśli, lecz nie mógł znaleźć wyjścia. Nie było ratunku dla niego, ani jego wojowników. Nie przeszkadzałem Vete-ya w rozmyślaniach, gdyż musiały go wkońcu zaprowadzić tam, gdzie chciałem. Wtem spostrzegłem, że stanął na palcach i podniósł głowę
Strona:Karol May - Yuma Shetar.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.
105