Strona:Karol May - Yuma Shetar.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

— A może mój biały brat da jakie zlecenie? — pytał dalej Apacz.
— Tak. Jeśli Nalgu Mokaszi zakłuje mnie, to powiedz mu, że byłem zbawcą jego dzieci i jednemu z nich nadałem imię. Być może, będzie wówczas powściągliwszy w obejściu z przyjaciółmi, którym winien wdzięczność.
Sądziłem, że moje słowa opamiętają starego; grubo się jednak omyliłem; wódz bowiem począł ryczeć konwulsyjnie:
— Zdrajca nie może liczyć na wdzięczność. Chcę krwi, krwi, krwi!
Walka więc musiała się odbyć. Przedtem miałem zamiar obejść się ze starym delikatnie, teraz postanowiłem dać mu dotkliwą nauczkę. Krew zakipiała we mnie, — skinąłem na Winnetou. Ten podniósł rękę wgórę i powiedział głośno:
— Żaden z wodzów nie śmie ruszyć się z miejsca, póki na to nie zezwolę. Walka się zaczyna! Howgh!
Wyciągnął nóż, aby każdego, kto się do nas zbliży, zakłuć na miejscu, i stanął, przypatrując się walce.
Kto zacznie? — To było teraz najważniejsze pytanie! — Nie ja! Byłem w każdym razie zdecydowany unieszkodliwić wodza zaraz po pierwszym ataku. Miałem niepłonną nadzieję, że mi się powiedzie. Nie było czasu na wahanie: im dłużej wystawiałem się na nóż przeciwnika, tem łacniej mógł mnie trafić.
Silny Bawół stał cicho i spokojnie, jak wykuty z kamienia. Czyżby i on nie chciał natrzeć pierwszy? Jakkolwiek nie ruszał się z miejsca, żywe błyski oczu zdradzały, że tylko poto stał niby wrosły w ziemię, aby

129