czterystu kroków od ujścia wąwozu.
Z rozkazów, wydanych przez wodza, domyśliłem się, że dzisiaj nie pojedziemy dalej. Zrabowane trzody były tak wyczerpane marszem ostatnich czterech dni, że musiano im dać wypoczynek przynajmniej do jutrzejszego poranku, ażeby mogły wytrzymać trudy dalszej drogi. Rozbito namioty; podczas gdy wojownicy byli tem zajęci, podszedł wódz do miejsca, na którem leżałem i usiadł na ziemi w odległości kilku kroków ode mnie. Właśnie w tej chwili zabrzmiał pierwszy krzyk żaby łąkowej, na który jednak żaden z Indjan nie zwrócił uwagi.
Vete-ya założył stopy jedną na drugą, skrzyżował ręce na piersiach i zatopił we mnie kłujący, przenikliwy wzrok. Domyśliłem się, że rozpocznie teraz coś w rodzaju przesłuchania, podczas gdy dotychczas nie zaszczycił mnie jeszcze rozmową. Strażnicy, z okiem ku ziemi, nie patrzyli ani na mnie, ani na niego; było to pełne szacunku oczekiwanie chwili, w której ich wódz zmierzy się, przynajmniej w słowach, z Old Shatterhandem. Dumne milczenie mogłoby tylko pogorszyć sytuację, a charakter mój prostolinijny nie pozwalał ustąpić temu człowiekowi, choćby tylko w słowach, postanowiłem więc zażyć go tak, jak na to zasługiwał. Po chwili rozpoczął od niezbyt wybrednego pytania:
— Jesteś bladą twarzą; czy tak?
— Tak — odpowiedziałem, — Czy nie odróżniasz barw, że uważasz mnie za Indjanina?
Omijając moje pytanie, wódz ciągnął dalej:
— I nazywasz się Old Shatterhand?
— Nie ja się tak nazywam, lecz zarówno sławni biali, jak wojownicy i wodzowie czerwoni, nadali mi to imię.
Strona:Karol May - Yuma Shetar.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.
23