Strona:Karol May - Yuma Shetar.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

Słońce dotykało prawie horyzontu, gdy naraz mój towarzysz wyciągnął rękę i, wskazując wprost przed siebie, zawołał:
— Patrz, tam nadjeżdżają byli strażnicy białych emigrantów, Yuma, z którymi nie chcieliśmy się spotkać.
Miał słuszność, przynajmniej pod tym względem, że jeźdźcy się ukazali. Była ich spora gromada. Liczby sprecyzować nie mogłem z powodu znacznej odległości. Okoliczności przemawiały za tem, że mieliśmy przed sobą pozostałych wpobliżu hacjendy Yuma, podążających obecnie za swoim głównym oddziałem. Zboczyliśmy pod kątem prostym na prawo, żeby im zejść z drogi, i ściągnęliśmy cugle.
Sądziliśmy, że jeźdźcy nie spostrzegli nas jeszcze. Kiedy jednak obejrzałem się kilkakrotnie, spostrzegłem maleńki punkt, który odłączył się od oddziału i zwrócił w naszym kierunku. Coprawda nie wziąłem w rachubę nisko stojącego słońca. Jego jaskrawe promienie nas oświetlały zprzodu; dlatego nie uszliśmy uwagi jeźdźców zdążających na wschód. Jednakże uspokajała mnie okoliczność, że oddział nie zmienił kierunku, a wysłał tylko jednego człowieka, który według wszelkiego prawdopobieństwa nie dopędzi nas.
Oddział zwolnił, zapewne aby ułatwić powrót owemu wysłańcowi; posuwał się z zachodu na wschód; my jechaliśmy galopem z południa na północ. Drogi nasze tworzyły więc kąt prosty, albo dwa boki prostokąta, po którego przekątnej cwałował ów pojedynczy jeździec. Miał najdłuższą drogę do przebycia, a jednak jak szybko posuwał się naprzód! Nie przypuszczałem, aby mógł nas dopędzić, a tymczasem postać jego tak niespodzia-

51