nie rosła z chwili na chwilę, że musiałem uznać swoją pomyłkę. Punkt, z początku ledwie dostrzegalny, teraz nabrzmiał do wielkości dyni; jeszcze chwila, a mogliśmy już rozróżnić kształty jeźdźca i konia. Ten miał naprzód wielkość małego pieska, później psa owczarskiego, charta, doga; rósł jeszcze, zbliżał się coraz bardziej, chociaż nie zmniejszaliśmy szybkości naszych zwierząt. Mojemu towarzyszowi wyrywało się wielokrotnie „uff“, a ja bylem niemniej zdumiony tą trudną do uwierzenia chyżością rumaka.
W innych krajach i sferach nietylko widziałem, ale sam jeździłem na szlachetnych, czystej krwi wierzchowcach; tutaj jednak, w Ameryce północnej, były znane dwa tylko konie o takim rozpędzie, który można nazwać prawie lataniem; mianowicie obydwa karosze, na których ja i Winnetou przebiegaliśmy tak często przez prerje i sawanny.
Winnetou! Mimowoli zatrzymałem konia i przysłoniłem oczy ręką, żeby lepiej widzieć. Koń był czarny; nogi migały tak szybko, że nie można ich było zoczyć. Dokoła jeźdźca świeciło kolorem jasnym i czerwonym; ciemny welon powiewał za nim, a na strzelbie jego zauważyłem srebrne i złote iskry. Serce zabiło mi radośnie. Czerwony odblask pochodził od koca santillowego, który Winnetou nosił zawsze jako szarfę; ciemny welon tworzyły jego długie, czarne włosy, a iskrę krzesały promienie zachodzącego słońca, odbijając od błyszczących, jasnych gwoździ, któremi była obita jego osławiona i groźna, srebrna rusznica.
Winnetou nie poznał mnie jeszcze, gdyż nosiłem się po meksykańsku, a koń mój był poprostu chabetem
Strona:Karol May - Yuma Shetar.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.
52