gliśmy jednak rozpoznać. Szli jeden za drugim. — Jeden z nich, wyższy i tęższy od swego towarzysza, wydawał mi się znajomy.
— Ja pierwszego, ty drugiego — szepnąłem do Winnetou.
Jeszcze chwila i przeszli obok nas, powoli, ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony. Zaledwie minęli, wyskoczyliśmy z za drzew. W paru szybkich skokach przebiegając obok drugiego, uderzyłem go pięścią w skroń, żeby ułatwić Winnetou walkę, a następnie chwyciłem pierwszego Indjanina obydwiema rękami za gardło, uderzyłem go kolanem w plecy i, pociągnąwszy wstecz, przewróciłem na ziemię. Gdy potem klęknąłem mu szybko na piersiach i zbliżyły się nasze twarze, poznałem, kogo mam przed sobą. Był to Wielkie Usta, wódz Yuma, we własnej osobie. Prawe ramię miał na temblaku i nawet, gdybym go tak mocno nie ścisnął za gardło, nie mógłby się bronić skutecznie swoją lewą ręką.
Rzut oka na Winnetou powiedział mi, że ten skorzystał wiele z uderzenia, jakie wymierzyłem towarzyszowi wodza. Apacz, klęcząc na plecach wywiadowcy, zdjął z niego lasso i zawiązał mu niem ręce ztyłu. Czerwonoskóry, oszołomiony chwilowo, nie próbował się bronić. Winnetou podszedł do mnie i, podczas gdy ja trzymałem wodza, związał go tak samo, jak swojego jeńca. — Rozpoznał teraz rysy skrępowanego i, zaskoczony, zawołał wbrew swemu zwyczajowi:
— Uff! Czy mój biały brat widział, kogo wzięliśmy, do niewoli?
— Tak — odpowiedziałem, uwalniając szyję Vete-ya. — Połów był znakomity.
Strona:Karol May - Yuma Shetar.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.
79