— Mój biały brat ma słuszność. Zatem zajmij się tym, który nadchodzi.
Mijał nas nieopodal jeden ze strażników, trzymając wierzchowca za cugle. Popełzłem na czworakach, przyciskając się do ziemi, na miejsce, do którego zdążał, i położyłem się pomiędzy końmi. Czerwony nadszedł, stanął wpobliżu i spojrzał na niebo, odwróciwszy się do mnie plecami. Nie wiem, jakiego rodzaju były jego rozmyślania, astronomiczne czy poetyckie, dość, że skutek miały dla niego fatalny.
Prześlizgnąłem się pod brzuchem wierzchowca i stanąłem za Indjaninem. Schwyciłem go lewą ręką za gardło, pięścią prawej grzmotnąłem w skroń — runął jak kłoda; odrętwiałego powlokłem wbok.
Obejrzałem się na drugiego strażnika; już go nie było. Winnetou załatwił się z nim równie prędko. Teraz zbliżał się, pełznąc, i ciągnął za sobą Yuma. Zawlekliśmy obydwóch do najbliższych posterunków Mimbrenjów; oddaliśmy im jeńców, rozkazując zakłuć ich, jeśli tylko spróbują wszcząć hałas. Nadszedł czas, by się zabrać do koni Yuma. Uprowadzenie ich nie nastręczało trudności, gdyż wierzchowce coraz bardziej się oddalały, poszukując paszy. Z początku popędziliśmy dwie sztuki poza linję naszych. Zaczęły natychmiast zajadać świeżą trawę; pozostałe zaś, spostrzegłszy to, przyszły za niemi dobrowolnie. Gdy zmiarkowały, że ich nie odpędzamy, poczęły się coraz bardziej oddalać, dopóki nie zapędziły się w poszukiwaniu strawy aż do naszych koni, gdzie wreszcie obrały sobie popas.
Figiel się udał! — Apacz powrócił na swoje stanowisko. Teraz, gdy już nie mieli koni, a wokoło otaczali
Strona:Karol May - Yuma Shetar.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.
99