Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/102

Ta strona została skorygowana.
—   88   —

Wtem usłyszeliśmy za sobą głośny wrzask, ale nie mieliśmy czasu zastanawiać się nad jego właściwą przyczyną. Naprzód!
Mieliśmy jechać wielkiem półkolem, gdy naraz całkiem w tyle, gdzie się ono zaczynało, ukazali się teraz dwaj jeźdźcy. Skoro nas tylko ujrzeli, wrócił jeden z nich, a drugi puścił się za nami.
— Cwałem, najszybszym cwałem, bo stracę mego ogiera! — zawołałem. — Będziemy ich zaraz mieli na piętach!
Wybór koni był dobry, gdyż okazały się znakomitymi biegunami. Wnet ukazał się nasz róg lasu. Dostawszy się tam, zatrzymaliśmy się pod drzewami. Dostrzegłem tylko samego Alla.
— Gdzie emir? — spytałem go.
— Na górze przy koniu.
— Masz tutaj flintę. Siadaj na tego kasztana; to twój!
Popędziłem do groty. Leżała o kwadrans drogi, ale sądzę, że nie byłem na górze później jak w pięciu minutach. Tu siedział Lindsay.
— Już tu, master? Oh! Ah! Jak poszło, he?
— Dobrze, dobrze! Teraz niema czasu, bo nas ścigają. Gońcie z całych sił na dół, sir, tam jest koń dla was!
— Ścigają? Ah! Pięknie! Wspaniale! Koń dla mnie? Dobrze! Well!
Runął raczej z góry, niż zeszedł. Odwiązałem karego i sprowadziłem go na dół. Nie poszło to tak szybko, jak sobie tego życzyłem, i kiedy doszedłem do towarzyszy, siedzieli już wszyscy oddawna na swoich koniach, a Halef trzymał szóstego na linie.
— To długo trwało, effendi — rzekł Mohammed Emin. — Patrz, już za późno!
Wskazał ręką po za siebie, gdzie właśnie ukazał się jeździec, który nas ścigał. Spojrzałem nań ostro i poznałem tego człowieka.
— Czy go poznajecie? — spytałem.