Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/106

Ta strona została skorygowana.
—   92   —

— To słuszne. Chrześcijanin nigdy nie bierze cudzej własności w sposób niedozwolony, ale też nie pozwala się obdzierać Kurdowi. Wystrzelaliście nam konie, które lubieliśmy, a ja wziąłem za to sześć waszych, które nam nie są miłe. Mieliśmy w torbach bardzo wiele potrzebnych nam rzeczy; zabraliście je, a ja wziąłem za to sobie flintę szejka i jego pistolety. Zamienialiśmy się; wy rozpoczęliście gwałtem tę zamianę, a ja gwałtem ją zakończyłem.
— Wasze konie były gorsze od naszych!
— To mię nic nie obchodzi, gdyż zanim je zabraliście, nie pytaliście, czy gorsze od tych, które ja wam miałem zabrać. Czemu nie zastrzelono mojego konia?
— Szejk chciał go mieć.
— Czy sądził w istocie, że go dostanie? A gdyby się to było stało, to byłbym go sobie odebrał napowrót. Kto zauważył dzisiaj brak koni?
— Także szejk. Wpadł do namiotu jeńców, a ujrzawszy, że ich niema, popędził do koni; już ich nie było.
— Czy nic nie znalazł?
— Strażnika leżącego pod psem.
— Co się z nim stało?
— Zostawiono go pod psem za karę za to, że nie uważał.
— To straszne! Czy wy ludzie?
— Szejk tak nakazał.
— A cóż z tobą się stanie, który także nie uważałeś? Leżałem za krzakiem wawrzynowiśni, o krok od ciebie, potem poszedłem za tobą do koni, bo nie wiedziałem, gdzie się znajdują, a w końcu także za tobą do obozu.
— Panie, nie mów tego szejkowi!
— Nie obawiaj się! Mam jedynie z tobą do czynienia. Powtórzę teraz twe odpowiedzi mym towarzyszom, a oni wydadzą wyrok. Nie będziemy cię sądzić my, chrześcijanie, lecz ci czterej muzułmanie!