Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/107

Ta strona została skorygowana.
—   93   —

Przetłómaczyłem towarzyszom rozmową z Bebbehem na język arabski.
— Co chcesz z nim uczynić? — spytał Mohammed.
— Nic — odpowiedziałem spokojnie.
— Emirze, on nas okłamał, oszukał i oddał w ręce nieprzyjaciela. Zasłużył na śmierć.
— Co więcej — dodał Amad el Ghandur — on przysiągł fałszywie na brodę proroka; zasłużył na śmierć potrójną.
— Co ty na to, zihdi? — spytał Halef.
— Teraz nic. Postanówcie wy, co się z nim ma stać!
Gdy mahometanie się naradzali, zapytał mnie Anglik:
— No i co z nim będzie?
— Nie wiem, a co wy byście uczynili?
— Hm! Zastrzelić!
— A czy mamy prawo do tego?
— Yes! Nawet bardzo!
— Droga prawna jest następująca: Wniesiemy skargę do naszych konsulatów, skąd pójdzie zażalenie do Konstantynopola, poczem basza z Sulimanii otrzyma rozkaz ukarania złoczyńców, jeżeli ich nie wynagrodzi.
— Piękna droga prawna!
— Ale jedynie dozwolona nam, jako obywatelom naszych państw. Co uczynicie z tym nieprzyjacielem, jako chrześcijanin?
— Idźcie ze swojemi pytaniami, master! Jestem Eglishman. Czyńcie, co chcecie!
— A jeżeli puszczę go wolno?
— To niech ucieka! Nie boję się go i nie potrzebuje ginąć przezemnie. Umożliwcie to lepiej, żebym mógł przywiesić mu nos mój; to byłaby najlepsza kara dla człowieka, który nas wczoraj za nos wodził tak, że spuchł nam w sposób daleko okazalszy, niż mój! Yes!
Bebbeh tracił widocznie cierpliwość. Podczas przerwy, która teraz nastała, zwrócił się do mnie:
— Panie, co się ze mną stanie?