Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/110

Ta strona została skorygowana.
—   96   —

krwi swojej, to z drugiej strony jest wielu takich, którzy umieją zapanować nad sobą!
Zerwał się na to i wyciągnął do mnie obie ręce.
— Emirze, przebacz mi! Broda moja jest biała, a twoja ciemna jeszcze, ale chociaż serce twoje młode i gorące, rozum twój ma dojrzałość podeszłego wieku. Oddajemy ci tego człowieka; uczyń z nim, co ci się spodoba!
— Mohammedzie, dziękuję ci! Czy i syn twój zgadza się na to?
— Tak, effendi — odrzekł Amad el Ghandur.
Zwróciłem się ucieszony do jeńca:
— Okłamałeś mnie raz. Czy obiecujesz mi teraz prawdę powiedzieć?
— Przyrzekam!
— Jeśli rozpuszczę ci teraz więzy, a ty przyrzekniesz mi nie uciec mimo to, czy słowa dotrzymasz?
— Przyrzekam ci to, panie!
— Dobrze! Ci czterej muzułmanie wracają ci wolność. Dziś jeszcze z nami zostaniesz, a jutro możesz odejść, gdzie ci się spodoba.
Rozwiązałem mu ręce i nogi.
— Panie — rzekł — mam cię nie okłamywać, a ty sam powiedziałeś mi teraz nieprawdę.
— O ile?
— Powiadasz, że ci mężowie dali mi wolność, a to nieprawda. Ty jedynie mi ją dałeś. Oni mię chcieli rozstrzelać, potem oćwiczyć i wziąć mi ozdobę wiernego, ale ty się zlitowałeś nademną. Rozumiałem każde słowo, gdyż mówię po arabsku tak samo, jak po kurdyjsku. A teraz wiem też ze słów twoich, że nie pomagaliście Bejatom, lecz byliście przyjaciółmi Bebbehów. Emirze, jesteś chrześcijanin. Nienawidziłem chrześcijan; dziś poznaję ich lepiej. Czy chcesz być mym przyjacielem i bratem?
— Chcę!
— Czy zaufasz mi i zostaniesz tutaj, mimo, że jutro będą tu wasi prześladowcy?