Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/114

Ta strona została skorygowana.
—   100   —

— Skinąłem znowu.
— Więc bądź posłusznym i puszczaj nas!
Skinąłem po raz trzeci i usunąłem konia na bok tak, że szejk i brat jego mogli się przesunąć przez wązkie wejście. Teraz wygraliśmy, gdyż skoroby szejk wbrew woli brata chciał w dalszym ciągu przedsiębrać kroki nieprzyjacielskie, byłby w naszej mocy.
Obaj podjechali ku grupie towarzyszy, zsiedli z koni i usadowili się na ziemi, poczem i ja zrobiłem to samo.
— Czy to przyjaźnie, czy wrogo, master? — spytał mię Lindsay.
— Nie wiem jeszcze, ale chcecie współdziałać?
— To się rozumie! Yes!
— Za chwilę powstaniecie z miną obojętną...
— Well! Straszliwie obojętną!
— Pójdziecie do wchodu i staniecie na straży.
— Watch-man? Bardzo pięknie! Pysznie!
— Gdybyście ujrzeli, że Bebbehowie tam na polu ruszają z miejsca, aby się zbliżyć, wówczas zawołacie...
— Yes! Krzyknę bardzo głośno.
— A gdyby któryś z tych dwu chciał się wydostać bez mego pozwolenia, położycie go trupem.
— Well! Wezmę z sobą mój shoot-stick![1] All right! Jestem Dawid Lindsay! Nie robię żartów! Yes! Obaj Bebbehowie słyszeli oczywiście tę rozmowę.
— Czemu mówicie w obcym języku? — spytał szejk podejrzliwie.
— Ponieważ ten waleczny emir z Zachodu mówi tylko językiem swego narodu — odrzekłem, w skazując na Lindsaya.
— Waleczny? Czy który z was jest rzeczywiście waleczny? — rzekł szejk, a po chwili dodał z bardzo lekceważącym ruchem ręki: — Uciekaliście przed nami!

— Prawdę powiadasz, szejku — odrzekłem ze śmiechem. — Umknęliśmy wam po dwakroć, ponieważ je-

  1. Dosłownie: kij do strzelania.