Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/116

Ta strona została skorygowana.
—   102   —

Wtem zabrał głos po raz pierwszy jego brat.
— Ten cudzoziemiec z Zachodu jest moim przyjacielem; on ocalił mnie od śmierci i hańby; dałem mu słowo, że ma być pokój między nami i słowa dotrzymam!
— Dochowywaj sobie słowa, jeżeli możesz bez mojej pomocy — odpowiedział szejk.
— Bebbeh nie łamie nigdy danego przyrzeczenia. Ja zostanę przy moim obrońcy, dopóki będzie mu groziło niebezpieczeństwo; chcę widzieć, czy wojownicy naszego szczepu odważą się zaczepić mężów, którzy zostają pod moją opieką.
— Twoja opieka nie jest opieką szczepu, a głupota twoja stanie się twojem nieszczęściem, gdyż padniesz razem z tymi ludźmi.
Szejk powstał i poszedł do swego konia.
— Czy to jest twe postanowienie? — zapytał brat.
— Tak. Jeśli zostaniesz tutaj, to nic zrobić dla ciebie nie mogę prócz tego, że zakażę strzelać do ciebie.
— Ten rozkaz będzie daremny. Zabiję każdego, kto będzie zagrażał życiu mego przyjaciela, nawet gdybyś to ty sam był, a wówczas i mnie nie oszczędzą.
— Czyń, co chcesz! Allah sprawił, że rozum straciłeś; niechaj trzyma dłoń swoją nad tobą, skoro ja nie będę cię mógł ochronić. Odchodzę.
Brat został z nami, a szejk dosiadł konia, aby opuścić dolinkę. Wtem Lindsay podniósł swą strzelbę i wymierzył prosto w pierś szejka.
— Stop, old boy — stój, stary młodzianie! — rozkazał. — Zsiadaj, bo cię zastrzelę! Well!
Szejk odwrócił się do mnie i spytał:
— Czego chce ten człowiek?
— Zastrzelić ciebie — odrzekłem spokojnie — ponieważ nie pozwoliłem ci jeszcze na opuszczenie tego miejsca.
Poznał po mojej zimnej, nieruchomej minie, że mówię poważnie, a równocześnie zobaczył, że Anglik miał już palec na cynglu. Zawrócił konia gwałtownie i zawołał z gniewem: