Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/132

Ta strona została skorygowana.
—   112   —

mi się zastrzelić małego borsuka, którego przyniosłem do obozu jako jedyną zdobycz. Towarzysze już me spali. Spojrzenie, które niepostrzeżenie rzucił mi Halef, powiedziało mi, że zaszło coś pod moją nieobecność. Niedługo czekałem na to, by się dowiedzieć; zaledwie bowiem usiadłem, spytał mię Mohammed Emin:
— Emirze, jak długo mamy wlec ze sobą tego Bebbeha?
— Jeśli masz zamiar prowadzić dłuższą rozmowę — odrzekłem — to oddalcie przynajmniej jeńca, który zapewne tak samo umie po arabsku, jak jego brat.
— Niech go Allo weźmie w opiekę!
Poszedłem za jego wnioskiem, zaprowadziłem szejka na miejsce odległe i oddałem go tam węglarzowi, któremu zapowiedziałem, że ma, jak może najbaczniej, uważać na jeńca. Potem wróciłem do tamtych.
— Teraz nas już nikt nie podsłucha — rzekł Mohammed Emin — powtarzam więc pytanie: jak długo mamy włóczyć ze sobą tego Bebbeha?
— Skąd to pytanie?
— Czy nie mam prawa zapytać, effendi.
— Masz prawo, którego ci nie zaprzeczam. Chciałem go zatrzymać przy sobie, dopóki nie zdobędę pewności, że nas nie ścigają.
— Jak ją chcesz zdobyć?
— Przekonam się. Będziemy jechali dalej aż do południa, wy na jakiemś odpowiedniem miejscu rozłożycie się odrazu na nocleg, ja zaś pojadę napowrót i jestem pewien, że odkryję Bebbehów, jeśli idą za nami. Jutro w południe znowu do was powrócę.
— Czy taki wróg godzien tyle zachodu?
— Nie on, lecz nasze bezpieczeństwo wymaga tego.
— Czemu nie chcesz ulżyć nam i sobie?
— A w jaki sposób możnaby tego dokonać?
— Wszak wiesz, że jest naszym wrogiem.
— Tak, to wróg, nawet wielki.
— Który kilkakrotnie nastawał na życie nasze.