Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/137

Ta strona została skorygowana.
—   117   —

— Ja zakazuję!
— A ja nakazuję! — zawołał Mohammed Emin, powstając z gniewem.
— Czy masz prawo tu rozkazywać? — spytałem.
— A ty masz prawo zakazywać? — odparł.
— Tak. Słowo moje daje mi to prawo.
— Dla nas nic twoje słowo nie znaczy. Sprzykrzyło nam się panowanie człowieka, miłującego naszych wrogów. Zapomniałeś, co zrobiłem dla ciebie. Przyjąłem cię u siebie w gościnę, broniłem cię, dałem ci nawet konia, który mię kosztował połowę życia. Jesteś niewdzięczny!
Poczułem, jak mi krew z twarzy uszła, a ręka mimowoli sięgnęła po sztylet; udało mi się jednak zapanować nad sobą.
— Cofnij to słowo — rzekłem zimno, podnosząc się z miejsca.
Dałem znak Halefowi i poszedłem ku miejscu, gdzie leżeli szejk pojmany i węglarz. Usiadłem tam, a w niespełna minutę siedział Anglik koło mnie.
— Co tam, master? — zapytał. — Zounds, macie oczy wilgotne! Człowieku, powiedzcie mi, kogo mam zastrzelić lub zdławić!
— Tego, kto się poważy dotknąć tego jeńca.
— Kto to taki?
— Haddedihnowie. Szejk Mohammed zarzucił mi niewdzięczność. Oddałem mu karego.
— Karego? Czy zwaryowaliście, master, żeby oddawać takiego konia wtedy, gdy już był pewną waszą własnością? Mam jednak nadzieję, że się to jeszcze odmieni!
Wtem nadszedł Halef z dwoma końmi; jeden był jego, a drugi nadliczbowy, odebrany Bebbehom. Ten drugi miał na sobie moje siodło, zdjęte z karego. I mój mały hadżi miał łzę w oku, a głos jego drżał, kiedy mówił:
— Słusznie postąpiłeś, panie. Szejtan opętał tych Haddedihnów. Czy mam wziąć bicz, by go wypędzić?
— Przebaczam im. Ruszajmy!