Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/139

Ta strona została skorygowana.
—   119   —

— Nigdy!
— Czy chcesz wiek mój ukarać i wstydem okryć siwą brodę moją?
— Właśnie wiek twój i biała, jak śnieg, broda, powinny ci były powiedzieć, że gniew nigdy nic dobrego nie przynosi.
— Czy mają sobie wszędzie opowiadać dzieci Beni Arabów, że szejk Haddedihnów otrzymał dar swój z powrotem, ponieważ nie był godzien go ofiarować?
— Będą to opowiadać!
— Emirze, jesteś okrutny, rzucasz hańbę na moją głowę.
— Sam to uczyniłeś. Byłem twym przyjacielem i miłowałem cię, a i dziś chętnie ci przebaczę. Wiem, jaki będzie wstyd, kiedy wrócisz do swoich i przyprowadzisz z sobą ogiera; chciałbym na to poradzić, ale nie mogę.
— Możesz; przyjm tylko konia!.
— Uczyniłbym to z przyjemnością dla twej czci i miłości, ale stało się niemożliwem. Spojrzyj tylko za siebie!
Oglądnął się, ale potrząsnął głową.
— Nie widzę nic. Co masz na myśli, emirze?
— Czyż nie widzisz, że kary ma już nowego właściciela?
— Teraz cię rozumiem, effendi. Amad el Ghandur zsiądzie.
— Ale ja konia nie wezmę. Włożył nań swoje siodło i dosiadł go; to znak, żeście mi go odebrali. Gdybyś mi go był takim przyprowadził, jakim go zostawiłem, nieosiodłanym i nietkniętym, mógłbym sądzić, że pozostaliśmy nadal przyjaciółmi i mógłbym zdjąć z ciebie hańbę. Amad el Ghandur zarzucił mi, że jestem chrześcijanin, i że postępuję jako taki. Dobrze, on jest muzułmanin, ale nie postępuje jako taki, dosiadując konia, którego grzbiet nosił chrześcijanina. Opowiedz to wiernym, z którymi się zejdziesz.
— Allah il Allah! Jakież straszne błędy popełniliśmy!