Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/146

Ta strona została skorygowana.
—   122   —

— Siadaj, emirze i jedź za nim! — prosił Mohammed Emin.
— Nie obrażaj mnie!
— A więc Bebbeh ma umknąć?
— Umknie i to tylko z twej winy!
— Okropne! — lamentował Anglik. — Głupia historya, wielce głupia! Yes!
— Co czynić, zihdi? — pytał Halef.
— Aby dostać Bebbeha? Nic. Posłałbym za nim psa, gdyby nie był dla mnie tak drogim. Ale teraz trzeba coś przedsięwziąć. — Zwracając się zaś do Haddedihnów, rzekłem: — Czy dziś ran o, gdy poszedłem zabić borsuka, nie rozmawialiście w obecności Bebbeha o naszej drodze?
Wahali się z odpowiedzią, lecz Halef rzekł:
— Tak, zihdi, mówili o tem.
— Ale tylko po arabsku — usprawiedliwiał się Mohammed.
Gdyby nie był wyglądał tak czcigodnie, nie byłby uszedł ostrego skarcenia; tak jednak zmusiłem się do spokojnego tonu:
— Nie postąpiliście rozumnie. Coście mówili?
— Że się udajemy do Bistanu.
— Nic więcej? Przypomnij sobie! Zależy tu na tem, żeby wiedzieć każde słowo, któreście wymówili. Zamilczana drobnostka może nam przynieść wielką szkodę.
— Powiedziałem, że z Bistanu pojedziemy może do Achmed Kulwanu, a w każdym razie do Kizzeldżi, aby się dostać do jeziora Kiupri.
— Byłeś głupi, szejku Mohammedzie. Nie wątpię, że Gazal Gaboya będzie nas ścigał. Czy wydaje ci się wciąż jeszcze, że możesz być naszym dowódcą?
— Emirze, przebacz mi! Jestem pewien, że Bebbeh nas nie doścignie. Musiał się wracać zbyt daleko, by się spotkać ze swoimi.
— Tak sądzisz? Byłem u wielu ludów i poznałem ich charakter, toteż nie łatwo mnie oszukać. Brat szejka