Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/150

Ta strona została skorygowana.
—   126   —

jących się do nas powoli. Ubrani byli w cienką, pasiastą materyę, nie mieli butów ani okrycia na głowach, a uzbrojeni byli tylko w noże. Wobec tak mizernych figur nie było potrzeby chwytać nawet za broń. Stanęli przed naszą małą grupą i pokłonili się pokornie.
— Coście za jedni? — spytałem.
— Kurdowie ze szczepu Mer Mamalli.
— Co tu robicie?
— Naraziliśmy się na krwawą zemstę i umknęliśmy, aby wyszukać inny szczep, któryby nam udzielił opieki. A kto wy, panie?
— Jesteśmy obcy wędrowcy.
— A co tu robicie?
— Wypoczywamy.
Mój interlokutor widocznie nie wziął za złe tych krótkich odpowiedzi i rzekł:
— W tej wodzie są ryby. Czy pozwolisz nam złowić kilka.
— Przecież nie macie ani sieci, ani wędki!
— Umiemy chwytać je rękoma.
I ja zauważyłem także, że były tu pstrągi; a ponieważ byłem ciekaw, jak je można chwytać rękoma, przeto powiedziałem przybyszom:
— Słyszeliście, że jesteśmy tu obcy i nie możemy wam zabronić łowienia ryb.
Oni zaczęli zaraz żąć trawę, a gdy już jej mieli dość, nanieśli kamieni i zatamowali tem wodę na skręcie potoku. Najpierw ustawili dolną, a potem górną tamę. Gdy woda spłynęła, łatwo było pochwytać ryby, zamknięte w wyschłem zagrodzeniu. Ponieważ rzecz mimo swej prostoty była zajmująca, zabraliśmy się sami do tego. Połów był obfity, a że ślizkie stworzenia ciągle nam się wymykały, przeto zwracaliśmy na nie więcej uwagi, niż na Kurdów. Wtem zabrzmiał głośny okrzyk przewodnika:
— Panie, uważaj, oni kradną!
Podniosłem wzrok i ujrzałem wszystkich trzech drabów już na naszych koniach: jednego na ogierze,