drugiego na gniadym, a trzeciego na Lindsayowym. Pomknęli, zanim towarzysze zdołali ochłonąć ze strachu.
— All devils, mój koń! — zawołał Lindsay.
— Allah kerim, Boże bądź nam miłościw, ogier! — krzyknął Mohammed Emin.
— Za nimi! — ryknął Amad el Ghandur.
Ja jeden byłem spokojny. Nie mieliśmy tu do czynienia z koniokradami lub innymi zręcznymi ludźmi, bo ci nie zostawiliby nam reszty koni.
— Stać! Czekajcie! — krzyknąłem. Mohammed Eminie, przyznajesz, że kary jest znowu twoją własnością?
— Tak, emirze!
— Dobrze! Nie wolno mi było pozwolić, byś mi go zwrócił, ale pożyczyć go mogę. Czy zgadzasz się na to?
— Przecież i jego niema!
— Mów prędko, czy mi pożyczysz?
— Tak, emirze!
— Więc jedźcie powoli za mną!
Wskoczyłem na najbliższego konia i pocwałowałem za łajdakami. Stało się już to, czego się spodziewałem; w niewielkiej odległości wisiał Kurd rękoma i nogami na ogierze, który wyprawiał szalone skoki, aby zrzucić złodzieja. Nie dojechałem jeszcze do draba, kiedy zleciał na ziemię. Kary wrócił i stanął na moje zawołanie. W jednej chwili byłem na siodle i ruszyłem naprzód, zostawiwszy tamtego konia.
Kurd zerwał się znowu i usiłował zemknąć. Wyciągnąłem pistolet, chwyciłem za lufę i podniosłem rękę.
Przelatując tuż koło niego, uderzyłem go głownią w obnażoną głowę tak, że runął natychmiast. Schowałem pistolet i odwiązałem lasso. Daleko na dole ujrzałem tamtych dwu. Położyłem karemu rękę między uszy:
— Rih!
Pomknął prędzej od ptaka w powietrzu. W minutę dosięgnąłem ostatniego.
— Wstrzymaj się! Z konia! — rozkazałem.
Oglądnął się; widziałem, że się przestraszył, lecz
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/151
Ta strona została skorygowana.
— 127 —