Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/154

Ta strona została skorygowana.
—   129   —

— Zdaje się, żeś niezły chłopiec; żal mi was, dlatego spróbuję wstawić się za wami u towarzyszy.
Oczywiście trud był daremny, gdyż nawet Halef i Anglik upierali się przy tem, że kara jest konieczna. Lindsay chciał, żeby ich oćwiczyć, ale odstąpił od swego wniosku, skoro mu powiedziałem, że to czynność hańbiąca, gdy tymczasem zrabowanie koni uważa się za coś rycerskiego.
— A zatem nie bić — rzekł. — Well! Więc wąsy opalić! Wyśmienicie! Malowniczo! Yes!
Uśmiałem się i przedstawiłem reszcie plan Lindsaya. Zgodzili się natychmiast. Przytrzymało się Kurdów, a we dwie minuty zostały im z wąsów tylko niedopałki. Potem pozwoliliśmy im odejść. Żaden z nich się nie bronił, ani słowa nie wyrzekł, ale kiedy nas opuszczali, przeraziłem się niemal spojrzeń, jakiemi nas pożegnali.
Po dłuższym czasie przygotowaliśmy się także do wyruszenia. Wtem przystąpił do mnie Mohammed Emin.
— Emirze, czy mogę cię prosić o pewną grzeczność?
— Jaką?
— Chcę ci na dzisiaj pożyczyć karego.
Filut! Zdawało mu się, że znalazł sposób pogodzenia się ze mną i wprowadzenia mnie zwolna na nowo w posiadanie ogiera.
— Nie potrzebuję go — odrzekłem.
— Ale każdej chwili może zajść konieczna potrzeba użycia go, podobnie jak dopiero co.
— Wówczas cię poproszę.
— Może się zdarzyć, że zabraknie czasu na prośbę. Jedź na nim, effendi, skoro i tak nikomu innemu nie wolno!
— Ale pod warunkiem, że zostanie twoją własnością.
— Niech i tak będzie!
Byłem usposobiony pojednawczo i spełniłem jego życzenie z mocnem oczywiście postanowieniem nieprzyjęcia konia już nigdy. Nie przeczuwałem, że stać się miało inaczej.