Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/161

Ta strona została skorygowana.
—   137   —

grzbietu górskiego. Szedłem tędy z pół godziny, a nie natrafiwszy na zwierzynę, zwróciłem się znowu ku dolinie. Nie doszedłem tam jeszcze, kiedy nagle z prawej strony padł strzał, po którym zaraz drugi nastąpił. Kto tu mógł strzelać? Przyśpieszyłem kroku, aby się dostać do towarzyszy i zastałem tylko Anglika, Halefa i Alla.
— Gdzie Haddedihnowie?
— Mięsa szukać — odrzekł Lindsay.
On także słyszał wystrzały, sądził jednak, że to Haddedihnowie strzelali. Huknęły znowu dwa, czy trzy wystrzały, a wkrótce potem jeszcze kilka.
— Na miłość Boską, na koń! — zawołałem. — Będzie nieszczęście!
Dosiedliśmy ko ni i popędziliśmy cwałem. Allo jechał za nami cokolwiek wolniej z końmi Haddedihnów. Znów rozległy się dwa strzały, a potem usłyszeliśmy krótki, ostry trzask pistoletu.
— Walka, naprawdę walka! — zawołał Lindsay.
Sadziliśmy brzegiem doliny, bramującym rzekę, skręciliśmy przy załomie wzgórza i ujrzeliśmy plac boju tak blizko siebie, że mogliśmy w walce zaraz wziąć udział.
Nad rzeką leżało w trawie kilka wielbłądów, a w ich pobliżu pasło się kilka koni. Nie miałem czasu policzyć, ile było tych zwierząt. Ujrzałem tylko obok wielbłądów zasłonięty tachterwahn, na prawo od skały sześć obcych postaci, walczących z przeważającą liczbą Kurdów, a nawprost nas Amada el Ghandur, broniącego się kolbą przeciw gromadzie wrogów, którzy go już otoczyli. Tuż obok leżał na ziemi, jak martwy, Mohammed Emin. Tu nie było o co pytać, ani się wahać. Rzuciłem się między Kurdów, wypaliwszy ze strzelby.
— Tu jest, tu jest! Oszczędzać konia! — zabrzmiał głos jakiś.
Oglądnąłem się i ujrzałem szejka Gazal Gaboyę. Były to jednak ostatnie jego słowa: Halef najechał nań i strzelił, kładąc go trupem. Rozpoczęła się walka, której szczegółów nie jestem zdolny opisać, ponieważ nie