Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/162

Ta strona została skorygowana.
—   138   —

mogłem ich sobie przypomnieć nawet po jej skończeniu. Widok martwego Haddedihna wywarł na nas straszne wrażenie. Z wściekłości byliśmy gotowi rzucić się na tysiąc włóczni, gdyby je ku nam wyciągnięto. Wiem tylko, że krew płynęła ze mnie i z konia, że grzmiały wystrzały, a ich błyski migotały mi w oczach, że zadawałem i parowałem ciosy i pchnięcia i że postać jakaś u mego boku ciągle była zajęta odbijaniem razów, których spostrzec nie mogłem — to był mój wierny Halef. Potem koń stanął dęba wskutek pchnięcia w szyję, które się mnie należało, wzniósł się za wysoko i przewrócił. Potem nic już nie widziałem, nie słyszałem, ani nie czułem.
Po przebudzeniu spostrzegłem oko małego hadżego pełne łez.
— Hamdullillah — dzięki Allahowi, on żyje! Otwiera oczy! — zawołał Halef, nie posiadając się z zachwytu. — Zihdi, czy czujesz bóle?
Chciałem odpowiedzieć, ale nie mogłem. Byłem tak osłabiony, że mi powieki znowu ciężko opadły na oczy.
— Ia Allah, ia jazik, ia wai — biada, on umiera! — usłyszałem jeszcze lamentującego Halefa i znowu straciłem przytomność.
Później marzyłem jak we śnie. Walczyłem ze smokami i jaszczurami, przeciw olbrzymom i gigantom; aż naraz zniknęły te dzikie, groźne postacie. Dokoła mnie roztoczyła się słodka woń, ciche tony wcisnęły się do mego ucha, jak głosy aniołów, cztery miękkie, ciepłe dłonie robiły coś koło mnie troskliwie. Czy to był sen wciąż jeszcze, czy rzeczywistość? Otworzyłem znów oczy.
Po drugiej stronie gorzały szczyty górskie w ostatnich blaskach zachodzącego słońca, a na dolinę opadał już półmrok; było jednak światła jeszcze na tyle, żeby zobaczyć piękność pochylonych nademną dwu głów kobiecych.
— Dirigha, bija — o biada, chodźmy! — dały się słyszeć wyrazy perskie; dwa szale opadły na oblicza i obie niewiasty uciekły co prędzej.