Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/163

Ta strona została skorygowana.
—   139   —

Starałem się usiąść i udało mi się, przyczem zauważyłem, że byłem ranny poniżej obojczyka. Jak się później dowiedziałem, dosięgło mię ostrze włóczni. Bolało mię całe ciało, jak gdyby mnie kołem męczono. Rana była zawiązana troskliwie, a woń, którą przedtem poczułem, otaczała mię jeszcze teraz.
Wtem nadszedł Halef i rzekł:
— Allah kerim — Bóg łaskaw; wrócił ci życie; niechaj będzie pochwalony na wieki wieków!
— Jak ty wyszedłeś? — spytałem słabo.
— Bardzo szczęśliwie, zihdi! Mam postrzał w udzie; kula zrobiła dziurę i przeszła.
— A Anglik?
— Strzał go drasnął po głowie, nadto stracił dwa palce u lewej ręki.
— Biedny Lindsay! Co dalej?
— Allo dostał cięgi porządne, ale krwi nie uronił.
— Amad el Ghandur?
— Jest nietknięty, ale nic nie mówi.
— A jego ojciec?
— Nie żyje. Oby mu Allah przeznaczył raj!
Halef zamilkł, a ja tak samo. Potwierdzenie śmierci starego przyjaciela wstrząsnęło mnie dogłębi. Po długiej pauzie dopiero spytałem Halefa:
— Jak tam z moim karym?
— Rany jego bolesne, ale nie niebezpieczne. Nie wiesz jeszcze, jak to się wszystko odbyło. Czy opowiedzieć ci?
— Teraz nie. Spróbuję pójść do tamtych. Czemu położono mnie od nich tak daleko?
— Bo niewiasty Persa chciały ciebie opatrzyć. Musi to być pan bardzo dostojny i bogaty.Roznieciliśmy już ogień i tam go zastaniesz.
Powstanie z ziemi, choć kosztowało trochę bolu, udało mi się przy pomocy Halefa, zarówno jak samo chodzenie. Opodal od miejsca, na którem leżałem, płonął ogień; stamtąd wyszła naprzeciw mnie długa postać Anglika.