Widziałem już niejednokrotnie to szpecące obrzmienie, ale nigdy jeszcze w tych rozmiarach, co u naszego poczciwego master Lindsaya. Nie dość bowiem na tem, że błyszczało czerwonością, przechodzącą w ciemny kolor, ale było na tyle bezczelne, że obrało sobie nos za siedlisko, ten nos, który i tak był nieszczęśliwy z powodu zbyt pokaźnych rozmiarów. Nasz Englishman nie znosił swego nieszczęścia z poddaniem się, z jakiem był powinien jako gentleman i przedstawiciel very great and excellent nation, lecz okazywał gniew i zniecierpliwienie, którego wybuchy zmuszały często serca słuchaczy do udziału w cierpieniach.
I teraz siedząc przy ogniu, obmacywał ustawicznie oboma rękami ową nieznośną nabrzmiałość.
— Master! — rzekł do mnie. — Popatrzeć tu!
— Gdzie?
— Hm! Głupie pytanie! Naturalnie, że na moją twarz! Yes! Znowu urosło?
— Co? Kto?
— ’s death! Ten guz! Czy bardzo urósł?