cowej modlitwy. Wziąłem był i to na siebie, kiedy wystąpił Halef. W oku dzielnego hadżego błyszczały łzy, a głos jego drżał, kiedy powiedział:
— Ja się pomodlę!
Złożył ręce, ukląkł i mówił dalej:
— Słyszeliście, że wszyscy jesteśmy braćmi, i że Bóg wszystkich zgromadzi w dzień sądu. Tam już słońce zapadło, a jutro znów się wychyli. Tak i my się zbudzimy tam w górze, skoro tutaj pomrzemy. O Allah, pozwól nam należeć do tych, co godni są łask i Twojej i nie oddzielaj nas od tych, których umiłowaliśmy tutaj. Jesteś wszechmocny i możesz nam spełnić te modły!
Był to niezwykły pogrzeb. Jeden chrześcijanin, dwaj Sunnici i jeden Szyita przemawiali nad grobem zmarłego, a Mahomet nie zesłał na nas piorunu. Co się mnie tyczy, to nie uważałem tego za grzech, że pożegnałem się ze zmarłym przyjacielem w języku, którym on mówił za życia; udział zaś Persa świadczył o tem, że pod względem wykształcenia umysłu i serca przewyższał o wiele muzułmańską gromadę. Halefa omal nie uścisnąłem natychmiast za jego proste i krótkie zdania. Wiedziałem o tem już dawno, że tylko zewnętrznie był muzułmaninem, wewnątrz zaś był to już chrześcijanin.
Mieliśmy już skałę opuścić, kiedy Amad el Ghandur dobyt sztyletu, odbił nim z grobowego kamienia mały kawałek i schował. Wiedziałem, co to znaczy i byłem przekonany, że nikt i nic w świecie nie odwiedzie go od wykonania zemsty. Nie jadł nic, ani nie pił, nie wziął ani słówkiem udziału w naszej rozmowie, a nawet wobec mnie nie okazywał chęci choćby do najkrótszej wymiany słów. Odpowiedział tylko na jednę moją uwagę.
— Wiesz — rzekłem doń mianowicie — że Mohammed Emin odebrał mi karego. Teraz należy do ciebie.
— Mam więc prawo darować go ponownie?
— Bezwątpienia.
— Daruję go tobie.