Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/186

Ta strona została skorygowana.
—   156   —

tłómaczem. Mimo to był nieszczęsny Haddedihn godny pożałowania. Można było założyć się o jeden przeciw dziesięciu, że nie dostanie się już nigdy do swego szczepu. Żeby jechać za nim, o tem ani mowy nie było. Po pierwsze, ujechał już zbyt daleko, powtóre, byłem sam rekonwalescentem, a po trzecie, nie mogło być naszym zamiarem dopuszczać się morderstwa z powodu cudzej zemsty.
— A pojechał na ogierze? — spytałem.
— Na karym? Nie, ten jest tutaj — odrzekł Lindsay.
I to jeszcze. W ten więc sposób zmusił mię Amad el Ghandur do przyjęcia konia w podarunku. W pierwszej chwili nie wiedziałem istotnie, czy się mam cieszyć, czy smucić z tego powodu. Wogóle było zniknięcie Haddedihna wypadkiem, z którym nie mogłem pogodzić się obojętnie; musiałem to sam z sobą przemyśleć, aby się uspokoić.
— A więc i Allo z nim poszedł? — spytałem. — Jakżeż jest z wynagrodzeniem?
— Zostawił je. To mnie złości! Nie chcę nic za darmo od węglarza.
— Pocieszcie się, sir! On ma konia i flintę. Już tem jest opłacony sowicie. Zresztą, kto wie, co mu Haddedihn obiecał. Jak długo śpi już Halef?
— Tak, jak i wy.
— No, to istotnie nadzwyczajne lekarstwo! Ale przedewszystkiem jeść mi się chce.
Zaledwie się do tego zabrałem, a już mi przeszkodzono. Nadszedł Hassan Ardżir Mirza. Chciałem powstać, on jednak przytrzymał mnie przyjaźnie napowrót.
— Siedź dalej i jedz, emirze! To najpotrzebniejsze ze wszystkiego. Jak się czujesz?
— Dziękuję; bardzo dobrze.
— Wiedziałem, że tak będzie. Febra już nie wróci. Ale mam ci teraz coś donieść. Amad el Ghandur był u mnie i opowiadał tyle o tobie i o sobie, że poznałem was tak dobrze, jak on sam. Ruszył za Bebbehami, kazał cię prosić, żebyś mu przebaczył, i żebyście za nim