Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/19

Ta strona została skorygowana.
—   11   —

— Czemu?
— Co powiedzianoby w starej Anglii na to, że sir Dawid Lindsay pozwala swemu nosowi zakładać filie!
— Hm! macie słuszność, master! Ulicznicy biegaliby za mną. Zostanę tutaj i będę się...
— Zihdi![1] — przerwał mu Halef, zwracając się do mnie — nie oglądaj się!
— Siedziałem obrócony plecyma do lasu i pomyślałem sobie natychmiast, że mały hadżi dostrzegł coś poza mną.
— Co widzisz? — spytałem.
— Parę oczu. Prosto za tobą stoją dwa czimary, a między nimi krzak dzikiej gruszy. Tam siedzi człowiek, którego oczy ujrzałem.
— Czy widzisz jeszcze?
— Czekaj!
Obserwował niepostrzeżenie, jak tylko mógł, a ja pouczyłem tymczasem drugich, że się mają zachować tak, jak dotychczas.
— Teraz! — rzekł Halef.
Powstałem i jąłem udawać, że szukam chróstu na ogień. Oddaliłem się przytem od obozu tak, że nie można mnie było zobaczyć. Następnie wszedłem do lasu i skradałem się znowu z powrotem. Nie upłynęło dziesięć minut, kiedy znalazłem się za czimarami, gdzie miałem sposobność przekonać się o bystrości wzroku Halefa. Między drzewami a krzakiem leżał człowiek i przypatrywał się uważnie temu, co robimy przy ognisku.

Co to miało znaczyć? Znajdowaliśmy się w okolicy, gdzie na kilka mil dokoła nie było żadnych osad ludzkich. Uwijały się tu tylko rozmaite pomniejsze szczepy kurdyjskie, które się wzajemnie zwalczają, a kiedy niekiedy mógł tu zabłądzić z Persyi jakiś szczep koczowniczy, by coś zrabować i uciec. Było tu przytem dość włóczęgów, rozbitków zniszczonych plemion, którzy szukali sposobności, aby się przyłączyć do innego szczepu.

  1. Panie!