Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/197

Ta strona została skorygowana.
—   167   —

kałeś wszystkich, którzy idą za tobą, o całe prawdziwe szczęście!
Podniósł się i wygłosił swe oskarżenie przeciw prorokowi donośnym głosem. Szczęście, że go nie mógł dosłyszeć nikt z jego ludzi. Dopiero po dłuższej pauzie zwrócił się do mnie ponownie:
— Czy znasz drogę stąd do Bagdadu?
— Nie jechałem nią jeszcze nigdy, ale mimo to nie zabłądzę. Możemy obrać dwa kierunki: jeden ku górom Hamrin, na południowy wschód, a drugi wzdłuż Djalahu aż na dół do Ghadhim.
— Jak daleko według ciebie stąd do Ghadhim?
— Pierwszą drogą dojdziemy tam w pięciu, a drugą w czterech dniach.
— Czy drogi te prowadzą przez okolice zamieszkałe?
— Tak; i dlatego wydają mi się najlepszemi.
— A zatem są także inne?
— Zapewne, lecz musielibyśmy jechać przestrzeniami, po których wałęsają się tylko zbójeckie gromady Beduinów.
— Z jakiego szczepu?
— Przeważnie Dżerboa, przez których granice za błąka się czasem oddział Beni Lamów.
— Czy się ich boisz?
— Bać się? Nie! Ale przezorny wybiera z dwu dróg zawsze mniej niebezpieczną. Mam ze sobą paszport wielkorządcy, który ma znaczenie nad Djalahem i na zachód od tej rzeki, ale nie u plemienia Dżerboa.
— A jednak byłbym za drogą samotną, ponieważ jestem zbiegiem. Tak blizko od perskiej granicy nie chciałbym się dać dosięgnąć mym prześladowcom.
— Twoje zapatrywanie jest może słuszne; zważ jednak, że droga stepem, którego roślinność wymarła już w żarze słonecznym, będzie bardzo uciążliwa dla kobiet.
— Nie boją się one ani głodu, ani pragnienia, ani spiekoty, ani mrozu; boją się tylko jednego: żeby mnie