przez tych niewiele dni drogi, aż w pobliże Bagdadu. Sądzę, że....
Urwałem, gdyż wydało mi się, że w krzaku morwowym między dwoma dębami usłyszałem jakiś szmer.
— Nie przerywaj sobie, emirze! To było jakieś zwierzę, może ptak, może czelpizeh[1], lub mair-mar[2] — rzekł mirza.
— Przestudyowałem wszelkie rodzaje leśnych szelestów — odrzekłem — to nie było zwierzę, lecz człowiek.
W kilku długich skokach obiegłem dokoła krzak i pochwyciłem człowieka, mającego właśnie zamiar się wymknąć. Był to jeden z perskich służących.
— Co tu robisz? — spytałem go.
Nie odpowiedział.
— Gadaj, bo sam ci język rozwiążę!
Otworzył usta, ale wykrztusił tylko bełkot nieartykułowany. Wtem przystąpił mirza i rzekł ujrzawszy mego jeńca:
— To Saduk? Nie może odpowiadać, bo niemy.
— Ale czego szukał tu w krzaku?
— On mi to powie; ja go rozumiem — a zwrócony do służącego spytał: — Saduku, co tutaj robisz?
Zapytany otworzył rękę, w której było trochę zielska i kilka ożyn i usiłował dać coś do zrozumienia.
— Skąd tu przyszedłeś? Saduk wskazał wstecz, w stronę przeciwną od obozu.
— Czy wiedziałeś, żeśmy tu byli?
Służący potrząsnął głową.
— A słyszałeś, cośmy mówili.
Nastąpił ten sam znak.
— Idź więc i nie przeszkadzaj mi więcej!
Saduk oddalił się, a jego pan objaśnił mi to zdarzenie tak:
— Alwa poleciła Sadukowi nazbierać ożyn, dzi-