Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/207

Ta strona została skorygowana.
—   177   —

konał się mirza o słuszności mojego przypuszczenia. Znaleźliśmy kilka winnych latorośli tak zgiętych, że wyobrażały rodzaj bramy.
— Czy Saduk miał czas zrobić to tutaj?
— Tak. Przypominam sobie, że wielbłądy nie chciały wejść do wody i musieliśmy się męczyć z nimi bardzo długo. Saduk zostawił konia, aby przeprowadzić jednego wielbłąda, za którym poszły już inne; potem wrócił sam, by zabrać konia.
— Co za przebiegłość! Czy jeszcze mi nie wierzysz?
— Emirze, zaczynam istotnie zgadzać się z tobą. Jakie jednak zostawiał znaki na równinie, gdzie była tylko trawa?
— O tem się także dowiemy. Skąd przybyliście na to miejsce?
— Od wschodu. O tam jest... o, emirze, co to?
Wskazał na wschód, ja zaś spojrzawszy w kierunku jego ręki, dostrzegłem ciemną linię, która zdawała się do nas przybliżać.
— Czy to jeźdźcy?
— Oczywiście. Przejdźmy prędko napowrót przez wodę, bo z tej strony niema dla nas ukrycia, a po tamtej mamy skały i gęste zarośla! Wróciliśmy szybko i wyszukaliśmy zaraz kryjówkę, z której mogliśmy zbliżających się obserwować. Tu dopiero był czas ubrać się znowu.
— Co to mogą być za ludzie? Hm! W każdym razie drogi handlowej tu niema, ale bród mogliby znać także inni. Musimy właśnie dlatego czekać.
Jeźdźcy zbliżyli się stępą i dotarli do przeciwległego brzegu. Byli teraz tak blizko, że dało się rozróżnić nawet twarze.

— Derigh![1] — szepnął Pers — to perskie wojsko!

  1. Biada!