— Na tureckiem terytoryum? — spytałem z powątpiewaniem.
— Widzisz przecież, że mają na sobie strój Beduinów!
— To ihlaci[1], czy też milicya?
— Ihlaci. Znam dowódcę; był moim podwładnym.
— Czem jest?
— To susbaszi[2], Maktub Aga, zuchwały syn Ejub Chana.
Widzieliśmy dokładnie, jak dowódca badał uważnie winną latorośl, powiedział coś do swych ludzi i wprowadził konia w wodę. Reszta ruszyła za nim.
— Panie — rzekł Pers wysoce rozdrażniony — miałeś słuszność we wszystkiem. Wysłano tych ludzi, by mię schwytali. Jest tam także pendżabaszi[3] Omram, bratanek Saduka. Allah, gdyby nas tu zastali! Czy twój pies nas nie zdradzi?
— Nie, on milczy.
Pościg liczył trzydziestu ludzi, a dowódca wyglądał na dzikiego, zuchwałego człowieka. Stanął koło brzózki i zaśmiał się.
— Duzad diwwan — do tysiąca dyabłów! zawołał. — Chodź tu, pendżabaszi i zobacz, jak bezpiecznie możemy się powierzyć bratu twojego ojca. Tu nowy znak, a teraz rzeką w dół. Naprzód!
Przejechali mimo, nie zauważywszy nas wcale.
— No, mirzo, czyś przekonany?
— Całkowicie! — odrzekł. — Ale tu niema czasu na rozmowę; musimy działać!
— Działać? Co? Nie możemy nic zrobić ponadto, że pójdziemy za ihlatami w ten sposób, żeby nas nie dostrzegli.
Opuściliśmy naszą kryjówkę i ruszyliśmy za ihlatami ostrożnie. Było to dla nas bardzo korzystne, że jechali pomału. W pół godziny byli na miejscu, z któ-